"Warszawa, ulica Oleandrów, 3 sierpnia 1944 roku.

Grupa cywilów stała pod murem wypalonej kamienicy otoczona przez kilkunastu pijanych własowców. Jeden z bandytów wyciągnął przed chwilą z tłumu młodą dziewczynę i przystawiając jej lufę pistoletu do pleców wprowadził do środka spalonego domu. Teraz z wnętrza dochodziły krzyki gwałconej kobiety. Po kilku minutach rozległ się strzał.

U wylotu ulicy stało dwóch Niemców. Co chwilę jeden z własowców wyciągał z grupy któregoś z mężczyzn i doprowadzał go do nich. Niemiec brał do ręki kennkartę, rzucał na nią okiem, a potem ciskał za siebie. Własowiec chwytał bezbronną ofiarę za kołnierz i prowadził w stronę ulicy Litewskiej.

Przyszła kolej na młodego, szesnastoletniego chłopaka. Własowiec kazał mu wstać, po czym brutalnie popychając kolbą karabinu zaprowadził przed oblicze Niemców. Jeden z nich spojrzał na kennkartę, rzucił ją za siebie jak pozostałe i ruchem głowy kazał własowcowi wyprowadzić chłopaka.

Przeszli jezdnię ulicy Marszałkowskiej i doszli pod budynek apteki Anca. Oczom chłopaka ukazał się straszny widok. Pod murem domu leżał zwał kilkudziesięciu trupów. Sami mężczyźni z przestrzelonymi głowami. Zauważył zwłoki swojego przyjaciela Czesława. Z tyłu czaszki ziała ogromna dziura.

Własowiec kazał mu stanąć na skraju sterty trupów. Poczuł na szyi dotyk chłodnej lufy pistoletu. Usłyszał cichy trzask, a potem nastała ciemność.

Antoni Czarkowski urodził się w kwietniu 1928 roku w Rozdrażewku koło Krotoszyna. Kiedy miał trzy lata rodzina przeniosła się do Poznania i zamieszkała przy ulicy Głogowskiej. Tam rozpoczął naukę w szkole podstawowej przerwaną wybuchem wojny. Niemcy po zajęciu Poznania i przyłączeniu go do Rzeszy wysiedlili rodzinę Czarkowskich. Jedenastoletni Antek z rodzicami wyjechali do Warszawy, gdzie zamieszkali początkowo na ulicy Hożej, a od 1940 roku przy ulicy Wiktorskiej na Mokotowie.

Po ukończeniu podstawówki kontynuował naukę w Gimnazjum Mechanicznym przy ulicy Sandomierskiej i odbywał praktyki zawodowe w warsztatach naprawczych na lotnisku Okęcie. Dzięki tym praktykom miał doskonałe papiery chroniące go przed łapankami i wywózką na roboty do Niemiec. Na Okęciu zaangażował się w ruch małego sabotażu i udzielał pomocy radzieckim jeńcom wojennym, którzy byli tam przetrzymywani i zmuszani do niewolniczej pracy. W 1944 roku nawiązał kontakt z grupą konspiracyjną i rozpoczął szkolenie wojskowe przerwane przez wybuch Powstania.

W lipcu 1944 roku Niemców stacjonujących w Warszawie ogarnęło totalne rozprężenie. Z frontu wschodniego jechały na zachód pociągi pełne rannych żołnierzy, ewakuowano urzędy, pracownicy niemieckiej administracji uciekali w popłochu. Jednocześnie każdego dnia coraz wyraźniej słychać było odgłosy radzieckiej artylerii.

1 sierpnia 1944 roku Antoni ze swoim przyjacielem Czesławem wyszli na miasto. Idąc od placu Unii Lubelskiej w stronę placu Zbawiciela byli świadkami ataku grupy powstańców na posterunki niemieckie przy ulicy Litewskiej. Niemcy odpowiedzieli strzałami. Dwaj szesnastolatkowie znaleźli się nagle w krzyżowym ogniu. Niewiele myśląc skoczyli do najbliższej bramy i ukryli w sklepie warzywnym znajdującym się w suterenie.

Niemcy szybko odparli atak kiepsko uzbrojonych powstańców. Dobili pozostałych przy życiu rannych oraz próbującą ich opatrzyć sanitariuszkę. W tej samej chwili odezwały się megafony-szczekaczki ogłaszając stan wyjątkowy dla miasta Warszawy. Według komunikatu każdy, kto znajdzie się na ulicy zostanie rozstrzelany.

Właściciel sklepu warzywnego, w którym ukryli się Antek i Czesław przypomniał sobie o zamurowanym przejściu do dalszej części piwnic. We trójkę zaczęli przebijać ścianę nożami i po kolei wyjmować cegły tak, by uczynić przy tym jak najmniej hałasu. Wkrótce przejście było gotowe. Znaleźli się w piwnicy sąsiedniego budynku stojącego na rogu ulicy Marszałkowskiej i Oleandrów, gdzie ukrywało się kilkadziesiąt osób. Dołączyli do nich i razem przetrwali pierwsze dwa dni tragicznego zrywu.

3 sierpnia do domu wpadli Niemcy z własowcami. Po splądrowaniu sklepów i mieszkań podłożyli ogień. Ukryci w piwnicach ludzie przeszli do sąsiedniego domu. Wkrótce i on został podpalony co zmusiło mieszkańców do ewakuacji do następnego budynku. Po paru godzinach również i ten dom stanął w płomieniach. Grupa ukrywających się cywili, która urosła już do ponad stu osób musiała co kilka godzin opuszczać kryjówkę i przenosić się do następnego budynku, nie objętego pożarem. Przemieszczali się piwnicami, dusząc się w gęstych oparach dymu. Niektórzy nieśli ze sobą walizy i plecaki z dobytkiem, które blokowały i tak wąskie przejścia.

Antek i Czesiek wbiegali na piętra, odkręcali w mieszkaniach wszystkie krany z wodą i zatykali odpływy tak, by woda lała się na podłogę. To nieco opóźniało rozprzestrzenianie się pożaru.

Koszmarny pochód dotarł do krańcowej kamienicy od strony ulicy Polnej. Dalej już nie można było uciec. Wyjście na ulicę było równoznaczne z samobójstwem – Niemcy i rosyjscy renegaci strzelali do każdego cywila bez względu na wiek.

Ludzie zgromadzili się w piwnicy, skąd mogli słyszeć nawoływania Niemców i stukot ich podkutych butów na ulicznym bruku. Widzieli ich przygotowania do podpalenia domu, z którego już nie mogli się ewakuować. Jedna z kobiet znająca język niemiecki wyszła na ulicę z białą chustką w dłoni i podeszła do niemieckiego oficera kierującego akcją podpalania kamienic. Powiedział jej, że wszyscy muszą natychmiast opuścić dom, jeśli nie chcą spłonąć żywcem. Na ulicę Oleandrów wyszło około 200 ludzi. Własowcy uformowali z nich kolumnę i pognali w stronę Marszałkowskiej bijąc po drodze kolbami karabinów, wyrywając i rozpruwając walizki w poszukiwaniu kosztowności i zdzierając z rąk zegarki i pierścionki.

U wylotu ulicy, na skrzyżowaniu z Marszałkowską stało dwóch Niemców. Własowcy kazali cywilom stanąć pod ścianą i co chwilę wyciągali z tłumu jakiegoś mężczyznę. Szturchany lufą karabinu podchodził do Niemców, podawał im swoją kennkartę, po czym był wyprowadzany w stronę ulicy Litewskiej.

Kobiety i dzieci zostały oddzielone od mężczyzn i pognane Marszałkowską w stronę placu Zbawiciela.

Przyszła kolej na Antoniego. Podszedł do Niemca, który wyrwał mu kennkartę z dłoni, rzucił ją za siebie i ruchem głowy dał niemy rozkaz własowcowi. Ten już wiedział co robić. Zaprowadził chłopaka na sąsiednią ulicę, gdzie pod apteką leżało już kilkadziesiąt trupów, kazał mu stanąć przy nich, wyciągnął pistolet i przystawiwszy go do głowy szesnastolatka nacisnął spust.

Antoni usłyszał cichy trzask, poczuł w ustach smak krwi, po czym stracił przytomność i upadł na stertę trupów.

Niezwykłym zrządzeniem losu Antoni Czarkowski przeżył własną egzekucję. Zamroczony wódką własowiec chybił – w ostatniej chwili opuścił pistolet, tak, że kula zamiast rozerwać rdzeń kręgowy przeszła tuż obok kręgów szyjnych, ominęła tętnice i wyszła poniżej szczęki.

Kiedy odzyskał przytomność było już ciemno. Leżał na górze trupów nie będąc pewnym, czy jeszcze żyje. Nagle poczuł, jak ktoś przeszukuje mu kieszenie, po czym odwraca na plecy i zaczyna ciągnąć po bruku. To jakiś własowiec postanowił odciągnąć go na bok, by tam zdjąć „trupowi” buty. Ku jego przerażeniu „trup” nagle ożył. Zerwał się na równe nogi i wskoczył przez okno do najbliższej piwnicy.

- On żywiot! - wrzasnął własowiec i wpakował w okno pół magazynka amunicji. Antoni był już jednak poza zasięgiem pocisków.

Jedna piwnica, potem druga, jakiś ciemny korytarz, klatka schodowa. Biegiem na piętro! Otwarte drzwi jakiegoś mieszkania! Antoni wpadł do środka i wszedł do kuchni. Obmył twarz wodą z kranu , po czym rozejrzał się po lokalu. W pokoju jadalnym znalazł obrus, który podarł na pasy i zrobił prowizoryczny opatrunek na szyję.

Na ulicy słychać było wrzaski własowców i niemieckie komendy. Antoni postanowił więc przedostać się do piwnic szybem windy. Chwycił rękoma linę i powoli zaczął się opuszczać. Nagle zauważył rozbłysk zapalanej zapałki. To jakiś Niemiec lub własowiec wszedł do szybu windy na poziomie parteru, by załatwić potrzebę fizjologiczną. Antoni bezszelestnie zatrzymał się na linie i oparł stopy na dwóch poprzecznych belkach. Wstrzymał oddech i znieruchomiał dosłownie kilkadziesiąt centymetrów nad Niemcem. Kiedy ten skończył sikać, przydepnął niedopałek i wyszedł z budynku. Antoni postanowił wdrapać się wyżej, na sam dach domu. Stamtąd obserwował panoramę płonącej stolicy.

Ze wszystkich stron dochodziły odgłosy wystrzałów, słychać było niemieckie komendy, jęki rannych i chrzęst gąsienic czołgów. W nocy widok był jeszcze bardziej upiorny. Setki pożarów utworzyły nad miastem olbrzymią łunę. Było jasno jak za dnia.

4 sierpnia rano Antoni zszedł z dachu i ukrył się w jednym z mieszkań. Z porozrywanych rur lała się woda, więc szybko obmył twarz i wyjrzał na podwórze.

Na podwórzu, pod ścianą siedziało dwóch mężczyzn i najspokojniej w świecie jadło kiełbasę z chlebem. Antoni zszedł do nich. Na jego widok poderwali się na równe nogi. Dopiero teraz, widząc ich reakcję zdał sobie sprawę z tego, jak wygląda. Był ubrany w postrzępione łachmany, osmolony sadzą, z wielką plamą krwi zaschłej na koszuli.

Jego nowymi towarzyszami niedoli byli czterdziestoletni Zdzisław Michalik oraz dwudziestoletni Władysław Tymiński. Podobnie jak on, obydwaj cudem ocaleli z innych egzekucji.

Antoni powiedział im, że mieszkania na górnych piętrach budynku nadają się do ukrycia.

We trójkę udali się na górę, by znaleźć schronienie, przeszukując po drodze splądrowane mieszkania. Udało im się w ten sposób zdobyć trochę jedzenia. Dotarli na strych, gdzie postanowili się zamelinować. Wyznaczyli sobie dyżury na klatce schodowej, by w razie wtargnięcia Niemców móc się natychmiast ewakuować.

Po dwóch lub trzech dniach Antoni pełniący akurat dyżur spostrzegł jakiegoś człowieka. Był to Jan Łatwiński lat około pięćdziesięciu, który podobnie jak on ocalał z egzekucji przy ulicy Litewskiej. Przekonany, że stracił całą rodzinę postanowił popełnić samobójstwo przez powieszenie. Nie mógł znaleźć odpowiedniego sznura, więc postanowił wejść na dach najwyższego budynku w okolicy i rzucić się na bruk. Po drodze spotkał Antoniego i dwóch innych ocalonych. Zmienił zdanie i postanowił dołączyć do nich. Teraz już we czwórkę prowadzili walkę o przetrwanie.

Jedną z najważniejszych rzeczy stało się ustalenie pewnych reguł, których musieli bezwzględnie przestrzegać, by przeżyć. Postanowiono więc, że:

- Należy zachować absolutną ciszę. Żadnych głośnych rozmów, kaszlu, kichania itp. Rozmowy można toczyć tylko i wyłącznie szeptem.

- Nie wolno szwendać się bez celu. Na dyżury przy klatce schodowej udawano się ustaloną trasą unikając jakiegokolwiek hałasu.

- Ustalono strefy, których bezwzględnie należało unikać. W pobliżu Niemcy urządzili posterunek obserwacyjny, z którego doskonale widzieli ich budynek.

- Osoby niepełniące dyżuru zobowiązane były zadbać o przygotowanie jedzenia.

- Gdyby któryś z nich został złapany miał nie ujawniać miejsca ukrycia pozostałych.

- Jeśli któryś z nich zostałby ciężko ranny lub chory pozostali mieli obowiązek skrócić jego cierpienia przez dobicie go, zanim jękami lub krzykiem zdradzi kryjówkę.

Ostatni punkt „regulaminu” omal nie został wyegzekwowany w stosunku do Antoniego. Rana na szyi zagoiła się bez problemu, ale uciekając z płonących piwnic doznał wielu oparzeń, które nie chciały się goić. Dzięki opiece współtowarzyszy przezwyciężył kryzys i wrócił do zdrowia.

Najważniejszym zadaniem całej czwórki było zdobycie jedzenia. Wody mieli pod dostatkiem – lała się cały czas z porozbijanych pociskami rur. Jedzenia jednak z każdym dniem ubywało. Któregoś dnia podczas intensywnej kanonady artyleryjskiej udało im się włamać do jednego z mieszkań, którego drzwi były zamknięte na głucho. W środku znaleźli prawdziwe El Dorado – spore zapasy mięsa, konserw, chleba i alkoholu. To pozwoliło im przetrwać najgorszy okres walk.

Byli jakby na wyspie. Po ulicach wokół ich kryjówki bez przerwy chodzili Niemcy i własowcy. Po drugiej stronie ulicy Marszałkowskiej mieścił się niemiecki posterunek, także o opuszczeniu budynku nawet nocą nie było mowy.

Powstał problem przyrządzania zdobytego jedzenia. Zapas nafty używanej w prowizorycznej kuchence szybko się wyczerpał, a próba rozpalenia ogniska skończyłaby się ściągnięciem na kark Niemców.

Podczas jednego z wypadów znaleźli mały piecyk kuchenny i postanowili palić w nim cienkimi skrawkami drewna pochodzącymi z zestruganych mebli i futryn. Wkrótce wszyscy stali się ekspertami od bezdymnego gotowania.

Oprócz walki o fizyczne przetrwanie starali się dbać także o stronę duchową. Czytali książki przyniesione ze spenetrowanych mieszkań, a przed snem każdy z nich musiał opowiedzieć jakąś historię, prawdziwą lub zmyśloną.

W szczytowym okresie walk na przełomie sierpnia i września Antoni wraz z kolegami obserwowali bezsilnie jak Niemcy bombardują stanowiska powstańcze. Była wtedy piękna pogoda, więc ryk „trąb jerychońskich” zainstalowanych na nurkujących Stukasach rozlegał się co chwilę. Niemcy wiedzieli doskonale, że powstańcy nie dysponują bronią przeciwlotniczą, więc zniżali lot tak, że można było zobaczyć twarze pilotów. Startowali z Okęcia, nadlatywali nad Śródmieście, zrzucali swój śmiercionośny ładunek, wracali na lotnisko, uzupełniali amunicję, po czym znowu startowali...

W ciągu 63 dni Powstania Polakom udało się zestrzelić tylko jedną niemiecką maszynę.

18 września 1944 roku całą czwórkę obudził huk silników samolotów nadlatujących z zachodu. Ostrożnie wypełznęli ze swojej kryjówki i spojrzeli w niebo. Ich serca zalała radość. Był to nalot 107 bombowców B-17 „Latająca Forteca” z 3. Dywizji 8. Armii Powietrznej USA.

Mieszkańcy Warszawy powstańcy i cywile wylegli na ulice. Widok takiej ilości bombowców wywołał nieopisany entuzjazm. Wszyscy byli przekonani, że to desant komandosów z Samodzielnej Brygady Spadochronowej generała Stanisława Sosabowskiego.

Notabene – w Powstaniu walczył syn generała, porucznik Stanisław Janusz Sosabowski ps.”Stasinek”, który wskutek odniesionych ran utracił wzrok.

Niemcy otworzyli huraganowy, ale całkowicie nieskuteczny ogień z broni przeciwlotniczej. Bombowce leciały zbyt wysoko, by mogły ich dosięgnąć pociski.

Na niebie wykwitły setki różnokolorowych spadochronów. Warszawiacy szybko zorientowali się, że to nie desant komandosów, lecz zrzut zaopatrzenia. Niestety, większość upadła na tereny zajęte przez Niemców. Z 1284 zasobników powstańcy przejęli zaledwie 228.

Gdyby taki zrzut odbył się w pierwszych dniach Powstania wówczas żołnierzom AK udałoby się nie tylko zdobyć stolicę, ale i ją utrzymać.

Antoni i jego koledzy przeżywali zrzut z mieszanymi uczuciami. Co będzie, jeśli wiatr zniesie jeden z zasobników na dach ich budynku? Niemcy natychmiast wyślą ekipę w celu jego przechwycenia, a wtedy ich kryjówka zostanie odkryta. Jeden z zasobników rzeczywiście upadł niedaleko ich budynku. Na szczęście nie na tyle blisko, by Niemcy ich spostrzegli.

Ich kryjówka znajdowała się w bezpośrednim sąsiedztwie niemieckich posterunków. Miało to swoje dobre i złe strony. Dobre, ponieważ Niemcy nie przeszukiwali najbliższych budynków wychodząc z założenia, że nikt nie byłby na tyle głupi, by się w nich ukrywać (a przecież pod latarnią bywa najciemniej...) i złe, ponieważ radziecka artyleria ostrzeliwująca niemieckie pozycje czasem trafiała w budynek, w którym ukrywali się nasi bohaterowie.

Na początku października walki ustały. Powstanie zakończyło się gigantyczną klęską, a Niemcy wygnali z Warszawy całą ludność. Teraz do akcji przystąpiły oddziały niszczycielskie – Technische Nothilfe, które zgodnie z rozkazem Hitlera miały zrównać z ziemią miasto, które ośmieliło mu się przeciwstawić.

Warszawę niszczono w sposób systematyczny. Po opróżnieniu budynków ze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość do akcji przystępowali członkowie Brandkommando, którzy podpalali kolejne budynki, jeden po drugim. Po kilku dniach sprawdzano wypalony kwartał i w razie potrzeby wzniecano pożar ponownie. W ślad za Brandkommando podążało Sprengkommando, które wysadzało w powietrze wybrane budynki.

Pewnego dnia Antoniego i jego kolegów obudziły odgłosy trąbki, po których nastąpiła olbrzymie eksplozja. Parę godzin później ta sekwencja powtórzyła się.

Niemcy do wyburzania budynków wyznaczyli zespoły złożone z czterech lub pięciu saperów, Ci najpierw wykuwali w murach wnęki, zakładali w nich ładunki wybuchowe, po czym trąbieniem ostrzegali niemieckie patrole przed mającym nastąpić wybuchem.

Po kilku dniach Niemcy przystąpili do wysadzania kamienicy, w której ukrywało się czterech Polaków. Odgłosy kucia brzmiały w ich uszach jakby ktoś wbijał ogromne gwoździe w ich wspólną trumnę. Odbyła się krótka narada. Co robić? Wyjść na ulicę i poddać się Niemcom? Nie! To samobójstwo! Lepsza śmierć pod gruzami!

Pożegnali się ze sobą i ustawili jak najdalej jeden od drugiego, stając we framugach drzwi. Szybko ustalili co zrobią, jeśli któremuś uda się przeżyć:

- Ten, który przeżyje powiadomi rodziny pozostałych.

- Jeśli ktoś zostanie ciężko ranny pozostali mają obowiązek go dobić.

- Zwłoki należy wyrzucić na sąsiednie podwórko, jak najdalej od kryjówki.

Po tych ustaleniach przeżegnali się i czekali na śmierć. Na ulicy rozległ się głos trąbki i kilkanaście sekund po nim nastąpił wybuch.

Budynek zadrżał w posadach, ale wytrzymał. Pokryci kurzem i pyłem uciekinierzy z trudem powstrzymali się od okrzyków radości.

To było jednak tylko preludium do tego, co miało nastąpić. Niemcy nie zamierzali łatwo odpuścić. Po kilku dniach nasi uciekinierzy przekonali się, że Niemcy planują powtórną próbę wysadzenia budynku w powietrze.

Tym razem stanęli wszyscy razem, trzymając się za ręce, w miejscu najbardziej oddalonym od podłożonych ładunków.

Po chwili ogłuszyła ich olbrzymia eksplozja. Kiedy otrzepali się z kurzu każdy z nich w myślach pobłogosławił budowniczych domu. Budynek przetrzymał kolejną próbę unicestwienia.

Zniszczony został dach i zapadła się klatka schodowa, ale z punktu widzenia Antoniego i jego kolegów był to korzystny obrót sprawy. Znajdowali się na górnych piętrach budynku, do których dostęp był praktycznie niemożliwy.

Nastał listopad 1944 roku. Dni były coraz chłodniejsze i deszczowe, co zmusiło Antoniego i jego kolegów do przeniesienia się na niższe piętra budynku – dach był w strzępach, więc do ich dotychczasowej kryjówki lała się woda.

Gotowanie jedzenia stało się bardzo ryzykowne. W tym czasie zrujnowana Warszawa już nie płonęła, więc dym wydostający się z jednego okna niechybnie ściągnąłby Niemców.

Pierwszy postanowił opuścić kryjówkę Łatwiński. Wyposażony w prowiant i papierosy wyszedł z budynku i dołączył do grupy cywilów wyprowadzanych przez Niemców z Warszawy.

Udało mu się. Przeżył wojnę i odnalazł żonę, która również przeżyła Powstanie.

Pozostała trójka biła się z myślami. Co jeśli Łatwiński wpadł w ręce Niemców i zdradził ich kryjówkę? Postanowili natychmiast opuścić budynek, który był ich schronieniem od czterech miesięcy. Ubrali się we wszystko co mieli, zgromadzili posiadane zapasy żywności, obmyli twarze resztką wody, owinęli stopy szmatami, by stłumić odgłos kroków i ostrożnie wyszli na ulicę.

Mieli wrażenie jakby znaleźli się na innej planecie. Po kilku miesiącach spędzonych we wnętrzu wypalonego budynku szli ulicami miasta zamordowanego miasta nie wierząc własnym oczom.

Mijali kikuty wypalonych kamienic, sterty gruzów, wraki pojazdów. Wszędzie unosił się smród gnijących trupów.

Z Warszawy dotarli do wsi Gorzkiewki, stamtąd do podwarszawskich Włoch i dalej do wsi Koconia koło Przedborza. Po wyzwoleniu Warszawy 17 stycznia 1945 roku Antoni Czarkowski wrócił do stolicy.

Ludzi ukrywających się w zrujnowanej Warszawie od końca Powstania do stycznia 1945 roku nazywa się Robinsonami Warszawskimi. Ocenia się, że było ich od 400 do 1000. Najczęściej ukrywali się w przemyślnie skonstruowanych schronach wśród ruin lub na strychach budynków, jak Antoni Czarkowski i jego trójka przyjaciół. Najczęściej byli to ludzie cudem ocaleni z egzekucji lub powstańcy, którzy nie dowierzali zapewnieniom Niemców o traktowaniu jeńców zgodnie z międzynarodowymi konwencjami. Byli wśród nich także Żydzi oraz starcy i ranni nie mający sił do dalszej ucieczki.

Najsłynniejszym Robinsonem był Władysław Szpilman, którego postać uwiecznił Roman Polański w filmie „Pianista”.

Po wojnie Antoni Czarkowski wrócił do Poznania i ożenił się ze swoją koleżanką z piaskownicy – Ewą (są razem już prawie 80 lat!). Wspólnie doczekali się dwojga dzieci – Małgorzaty i Tomasza. Antoni ukończył Technikum Budowlane, odbył służbę wojskową, po czym przez długie lata pracował w Hydrobudowie 9 oraz Wielkopolskim Ogrodzie Zoologicznym.

Antoni Czarkowski mieszka do dzisiaj w Poznaniu. Jest jednym z ostatnich żyjących Warszawskich Robinsonów.

1 sierpnia 2011 roku, godzina 17:00. Antoni Czarkowski na balkonie swojego mieszkania na poznańskich Ratajach słucha syren upamiętniających 67. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego."

http://blogbiszopa.blog.onet.pl/Przezyc-wlasna-smierc,2,ID434119181,n

"Odpowiadaj dobrem na zło, a zniszczysz w podłym człowieku zadowolenie ze zła." Lew Tołstoj

!!

^

Historia wstrząsająca, ale nazwanie pana Antoniego "powstańcem" chyba jednak trochę na wyrost....

tup.... tup.....tup...... próba stóp....

Napisał/a: AliumHistoria wstrząsająca, ale nazwanie pana Antoniego "powstańcem" chyba jednak trochę na wyrost....

No nie walczył w powstaniu, ale był w środku wydarzeń. Napisałam to w tytule, żeby bardziej było wiadomo, o co chodzi, ale skoro razi, to wyedytuję.

"Odpowiadaj dobrem na zło, a zniszczysz w podłym człowieku zadowolenie ze zła." Lew Tołstoj

Koszmar wojny. Czytając historie Polaków z czasów II WŚ zawsze przychodzą mi na myśl słowa o tragicznym losie Polków, zniszczeniach, olbrzymich stratach jakie ponieśliśmy i o ciosach - jakie nas spotykały z różnych stron, nawet sojuszniczych... Zaraz potem gorzka refleksja, że tak naprawdę nikt nigdy nas nie bronił, nie domagał się dla nas odszkodowań, naprawy, zadośćuczynienia i tak jest do dziś.
Kto może, ten Polskę niszczy i osłabia, okrada.

!

To forum się mnie boi. Ujrzałem jego prawdziwą twarz.

Mocna historia. Choć wtrącę się, że własowców nie było w Warszawie, ani wtedy, ani potem. 3 sierpnia mogła tam być jakaś jednostka kozacka (np. 572. batalion), albo policyjna.

А с поpтpета бyдет yлыбаться нам Железный Феликс

dzięki za link do tego bloga, aż sobie po lekturze zanabyłem wersję książkową...

Napisał/a: TurońMocna historia. Choć wtrącę się, że własowców nie było w Warszawie, ani wtedy, ani potem. 3 sierpnia mogła tam być jakaś jednostka kozacka (np. 572. batalion), albo policyjna.

Ale Ukraińcy byli, więc ludzie pewnie nie rozróżniali?

Św. Józefie, dziękuję za opiekę i proszę o dalszą!

Napisał/a: TurońMocna historia. Choć wtrącę się, że własowców nie było w Warszawie, ani wtedy, ani potem. 3 sierpnia mogła tam być jakaś jednostka kozacka (np. 572. batalion), albo policyjna.
A Kamiński kiedy do Wa-wy przybył? (choć to RONA nie własowcy)

Kyrie eleison!!!
W państwie rządzonym dobrze - wstyd być biednym. W państwie rządzonym źle, wstyd być bogatym. – Konfucjusz

Napisał/a: Pref de Zoo
Napisał/a: TurońMocna historia. Choć wtrącę się, że własowców nie było w Warszawie, ani wtedy, ani potem. 3 sierpnia mogła tam być jakaś jednostka kozacka (np. 572. batalion), albo policyjna.
Ale Ukraińcy byli, więc ludzie pewnie nie rozróżniali?

Ano. Byli jeszcze Białorusini z 13 batalionu SD. Tak nawiasem, drzewiey wymądrzali się różni mądralowie, że Ukraińcy w Powstaniu to mit. Tymczasem znaleziono ich całkiem sporo, łącznie z garścią striłców z SS-Galizien (choć sama dywizja Galizien jako taka w Powstaniu nie walczyła, ofkoz).

Napisał/a: vanitasA Kamiński kiedy do Wa-wy przybył? (choć to RONA nie własowcy)

Bodajże 4 sierpnia, na Ochotę. 4 czy 5 sierpnia nadciągnął na Wolę Dirlewanger, on też miał pod sobą obcoplemiennych. Potem doszły jeszcze inne jednostki, np. Wołyński Legion Samoobrony.

А с поpтpета бyдет yлыбаться нам Железный Феликс

Historia warta sfilmowania.

Vivere militare est

Napisał/a: PaladynHistoria warta sfilmowania.

!

Napisał/a: PaladynHistoria warta sfilmowania.

Też mi przyszła do głowy ta myśl, zwłaszcza w kontekście tego, co było mówione w czasie ostatniego Rebelya Panelu. Ten film opowiadałby niezwykłą historię ciekawych ludzi, a jednocześnie miałby dużą wartość edukacyjną. Historię tę czytałam jednym tchem wręcz, gdyby zrobić z tego dobry film, to sądzę, że naprawdę by mógł zaciekawić.

"Odpowiadaj dobrem na zło, a zniszczysz w podłym człowieku zadowolenie ze zła." Lew Tołstoj

Niesamowita opowieść. Nie mogłem się oderwać, choć dość przewidywalna:)

fakt, sfilmować warto

Napisał/a: werwaZaraz potem gorzka refleksja, że tak naprawdę nikt nigdy nas nie bronił, nie domagał się dla nas odszkodowań, naprawy, zadośćuczynienia i tak jest do dziś.
Kto może, ten Polskę niszczy i osłabia, okrada.
Dlaczego ma być inaczej, skoro sami Polacy tego chcą?

¡Madre mía del Pilar, antes morir que pecar!

Warta sfilmowania jest też historia Rtm. Jerzego Władysława Sokołowskiego ps. "Mira", Cichociemnego - opisana przez Cezarego Chlebowskiego w "Cztery z tysiąca".

Bardzo ciekawa historia.
Lubię to!

Nie lękam się tego, co mogą mi zrobić ludzie, kiedy mówię prawdę. Boję się tego, co zrobiłby mi Bóg, gdybym skłamał. Św. Jan Bosko

podbijam

łup

A to ja tyż łupnę. :)

"Odpowiadaj dobrem na zło, a zniszczysz w podłym człowieku zadowolenie ze zła." Lew Tołstoj

^

^

Wiele osób przeżyło w ten sposób niemieckie albo rosyjskie egzekucje, strzał z tyłu i kula jakimś cudem mija kręgosłup, tętnice... po prostu cud.

Skończyłem, rozpoczynaj.

Napisał/a: Percival Ullyses CoxWiele osób przeżyło w ten sposób niemieckie albo rosyjskie egzekucje, strzał z tyłu i kula jakimś cudem mija kręgosłup, tętnice... po prostu cud.

W początkach latach 80. uczył mię historii w liceum powstaniec, który przeżył rozstrzelanie. Kula, jeśli dobrze pamiętam, przeszła przez szyję. Dobry, porządny człowiek.

Pracownia ikon

Podbiję, bo znowu mamy sierpień, a historia jest naprawdę fascynująca. :)

"Odpowiadaj dobrem na zło, a zniszczysz w podłym człowieku zadowolenie ze zła." Lew Tołstoj

Dzięki Aniko.

Signum magnum apparuit in caelo : mulier amicta sole, et luna sub pedibus eius, et in capite eius corona stellarum duodecim. Apocalypsis Ioannis.

+

up

Nadchodzi Drugi Wielki Kryzys! Inwestujcie w srebro!

+

.

Dzięki, niedawno próbowałem odszukać tę historię.

Skończyłem, rozpoczynaj.

racja, historia akurat na scenariusz
moglby byc dobry z tego film,moglby

Napisał/a: kudlaty_alf

racja, historia akurat na scenariusz
moglby byc dobry z tego film,moglby



Właśnie. Ja nawet jak to czytałam, to się czułam jakbym dobry film oglądała, bo to jest bardzo plastycznie opisane.

"Odpowiadaj dobrem na zło, a zniszczysz w podłym człowieku zadowolenie ze zła." Lew Tołstoj

Dzięki

¡Madre mía del Pilar, antes morir que pecar!

^

А с поpтpета бyдет yлыбаться нам Железный Феликс

dorzucam jeszcze jedną, bardzo znaną relację z rzezi na Woli:

"Od roku 1937 mieszkałam wraz z rodziną w Warszawie, przy ul. Wawelberga 18 m. 30. (...)

Do dnia 5 sierpnia przebywałam w piwnicy domu z trojgiem dzieci w wieku lat 11, 6, 3,5 i sama będąc w ostatnim miesiącu ciąży. Tegoż dnia o godzinie 11-12 wkroczyli na podwórko żandarmi niemieccy oraz Ukraińcy, wzywając ludność do natychmiastowego opuszczenia domu. Kiedy mieszkańcy piwnic od strony podwórza wyszli, żandarmi wrzucili do piwnic granaty zapalające. Zapanował popłoch i pośpiech. Nie mając przy sobie męża, który nie powrócił z miasta, ociągałam się z opuszczeniem domu, miałam nadzieję, że pozwolą mi zostać. Musiałam jednak opuścić dom. Wraz z dziećmi i rodziną Gulów wyszłam na ulicę Działdowską. Domy na ulicy już płonęły.
Usiłowałam przejść początkowo w stronę Górczewskiej, ale na ulicy Działdowskiej stało dużo Ukraińców i żandarmów, którzy nie pozwolili mi przejść w tym kierunku, a kazali mi udać się na ulicę Wolską. Droga była ciężka. Na ulicach leżało pełno kabli, drutów, resztek barykad, gumy, trupy.
Domy paliły się po obu stronach ulic. Na ulicy Wolskiej i na ulicy Skierniewickiej wszystkie domy były już spalone. Na rogu Działdowskiej i Wolskiej widziałam pojedyncze trupy młodych mężczyzn w cywilnym ubraniu. Na ulicy Wolskiej podeszłam do grupy osób z naszego domu. Ogółem było nas pod fabryką ponad 500 osób. Z rozmów współtowarzyszy zorientowałam się, że w fabryce zgromadzono mieszkańców domów z ulic Działdowskiej, Płockiej, Sokołowskiej, Staszica, Wolskiej i z ulicy Wawelberga.
Staliśmy przed bramą fabryki "Ursus", położonej przy ulicy Wolskiej nr 55. Fabryka ta stanowi warszawski oddział państwowej fabryki, położonej w miejscowości Ursus pod Warszawą. Przed bramą fabryki czekaliśmy około godziny. Z podwórza fabryki słychać było strzały, błagania i jęki. Do wnętrza fabryki Niemcy wpuszczali, a raczej wpychali, przez bramę od ulicy Wolskiej po sto osób. Chłopiec około lat 12 ujrzawszy przez uchyloną bramę zabitych swoich rodziców i brata dostał wprost szału, zaczął krzyczeć, wzywając matkę i ojca. Niemcy i Ukrańcy bili go i odpychali, gdy usiłował wedrzeć się do środka.
Nie mieliśmy wątpliwości, że na terenie fabryki zabijają, nie wiedzieliśmy, czy wszystkich. Ja trzymałam się z tyłu, stale się wycofując, w nadziei, że kobiety w ciąży przecież nie zabiją. Zostałam wyprowadzona w ostatniej grupie. Na podwórzu fabryki zobaczyłam zwały trupów do wysokości jednego metra. Trupy leżały w kilku miejscach po całej lewej i prawej stronie pierwszego podwórza. Wśród trupów rozpoznałam zabitych sąsiadów i znajomych. Środkiem podwórza wprowadzono nas w głąb do przejścia wąskiego na drugie podwórze. Tu Ukraińcy i żandarmi ustawili nas czwórkami. Mężczyźni szli z rękoma podniesionymi w górę. W grupie prowadzonej było około 20 osób, w tym dużo dzieci lat 10-12, często bez rodziców. Jedną bezwładną staruszkę przez całą drogę niósł na plecach zięć, obok szła jej córka z dwojgiem dzieci 4 i 7 lat Trupy leżały na prawo i na lewo, w różnych pozycjach.
Naszą grupę skierowano w kierunku przejścia między budynkami. Leżały tam już trupy. Gdy pierwsza czwórka dochodziła do miejsca, gdzie leżały trupy, strzelali Niemcy i Ukraińcy w kark od tyłu. Zabici padali, podchodziła następna czwórka, by tak samo zginąć. Bezwładną staruszkę zabito na plecach zięcia, on także zginął. Przy ustawianiu ludzie krzyczeli, błagali lub modlili sie. Ja byłam w ostatniej czwórce. Błagałam otaczających nas Ukraińców, by ratowali dzieci i mnie, któryś z nich zapytał, czy mogę się wykupić. Dałam mu złote trzy pierścienie. Zabrawszy to, chciał mnie wyprowadzić, jednak kierujący ekipą Niemiec - oficer-żandarm, który to zauważył, nie pozwolił i kazał dołączyć mnie do grupy przeznaczonej na rozstrzelanie, zaczęłam go błagać o życie dzieci i moje, mówiłam coś o honorze oficera. Odepchnął mnie jednak, tak że się przewróciłam. Uderzył też i pchnął mego starszego synka wołając "prędzej, prędzej, ty polski bandyto"
W międzyczasie wprowadzono nową partię Polaków. Podeszłam więc w ostatniej czwórce razem z trojgiem dzieci do miejsca egzekucji trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą - rączkę starszego synka. Dzieci szły płacząc i modląc się. Starszy widząc zabitych wołał, że i nas zabiją. W pewnym momencie Ukrainiec stojący za nami strzelił najstarszemu synkowi w tył głowy, następne strzały ugodziły młodsze dzieci i mnie. Przewróciłam się na prawy bok. Strzał oddany do mnie nie był śmiertelny. Kula trafiła w kark z lewej strony i przeszła przez dolną część czaszki wychodząc przez lewy policzek. Dostałam krwotok ciążowy. Wraz z kulą wyplułam kilka zębów. Byłam jednak przytomna i leżąc wśród trupów widziałam prawie wszystko, co się działo dokoła. Obserwowałam dalsze egzekucje. Wprowadzono nową partię mężczyzn, których trupy padały i na mnie. Przywaliły mnie około cztery trupy. Wprowadzono dalszą partię kobiet i dzieci - i tak grupa za grupą rozstrzeliwano aż do późnego wieczora.
Było już ciemno, kiedy egzekucje ustały. W przerwach oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali kosztowności.. Ciała dotykali przez jakieś specjalne szmatki. Mnie samej zdjęto z ręki zegarek, nie zauważyli przy tym, że żyję. W czasie tych okropnych czynności pili wódkę, śpiewali wesołe piosenki, śmieli się. Obok mnie leżał jakiś tęgi, wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce, który długo rzęził. Niemcy oddali pięć strzałów, zanim skonał. W czasie dobijania strzały raniły mi nogę. Leżałam tak przez długi czas w kałuży krwi, przyciśnięta trupami. Myślałam tylko o śmierci, jak długo będę się jeszcze męczyć. W nocy zepchnęłam martwe ciała leżące na mnie.
Następnego dnia egzekucje ustały. Niemcy wpadli tylko kilkakrotnie z psami, biegali po trupach, sprawdzali, czy kto nie żyje. Słyszałam pojedyncze strzały, prawdopodobnie dobijali żyjących. Leżałam tak trzy dni, to jest do poniedziałku (egzekucja odbyła się w sobotę). Trzeciego dnia poczułam, ze dziecko, którego oczekiwałam, żyje. To dodało mi energii i podsunęło myśl o ratunku. Zaczęłam myśleć i badać możliwości ocalenia. Próbując wstać, kilka razy dostałam torsji i zawrotu głowy. Wreszcie na czworakach przeczołgałam się po trupach do muru. Wszędzie leżały trupy, na wysokość co najmniej mojego wzrostu i to na całym podwórzu. Odniosłam wrażenie, że mogło tam być ponad 6000 zabitych.
Z miejsca, na którym leżałam, przeczołgałam się pod mur i stąd szukałam możliwości wydostania się dalej. Droga przejściowa przez pierwsze podwórze, przez które nas wprowadzono, było zawalone trupami. Za bramą słychać było głosy Niemców, musiałam szukać innego wyjścia. Przeczołgałam się na trzecie podwórze, po drabinie przez otwarty lufcik weszłam do hali. W obawie przed Niemcami pozostałam tu całą noc. W nocy tygrysy wyły bezustannie na ulicy Płockiej, samoloty bombardowały. Myślałam, że lada chwila fabryka spłonie wraz z trupami. Nad ranem uciszyło się. Weszłam na okno i na podwórzu zobaczyłam żywego człowieka - mieszkankę naszego domu Zofię Staworzyńską. Połączyłam się z nią.
Przyczogał się do nas jakiś niedobity mężczyzna w wieku około 60 lat z wybitym okiem, którego nazwiska nie znam. Po długim szukaniu i wielu próbach wydostania się odkryliśmy wyjście od ulicy Skierniewickiej i tamtędy wraz z ob. Staworzyńską opuściłyśmy fabrykę. Mężczyzna słysząc głosy Ukraińców, został. Wyszłyśmy na ulicę Skierniewicką, chcąc się udać na przedmieście Czyste, gdzie znajdował się szpital. Ukraińcy stali na ulicy Wolskiej i początkowo nie zorientowali się, skąd idziemy. Zatrzymali nas i pomimo próśb i błagań, by nas puścili do szpitala jako ranne, popędzili nas w kierunku Woli, zabierając po drodze coraz więcej osób.
Niedaleko kościoła św. Stanisława rozdzielono grupę młodych i starych. Grupę młodych mężczyzn i kobiet wprowadzono do jakiegoś zburzonego domu, skąd po chwili doszły odgłosy strzałów. Przypuszczam, iż odbyła się tam egzekucja. Resztę w tej grupie i mnie popędzono do kościoła św. Wojciecha przy ulicy Wolskiej. Po drodze widziałam leżące na jezdni i na chodnikach trupy i części ciała. Grupy Polaków pod strażą uprzątały trupy. Stojący przed kościołem oficerowie niemieccy przyjęli nas popychaniem, biciem i kopaniem. Kościół był już zapełniony ludnością Warszawy z różnych dzielnic. Leżałam przez parę dni przy głównym ołtarzu. Żadnej pomocy nie udzielono. Jedynie współtowarzysze niedoli podali mi tylko trochę wody. Po dwóch dniach zostałam przewieziona furmanką z ciężko rannymi lub chorymi do obozu przejściowego w Pruszkowie, stąd do szpitali w Komorowie i Leśnej Podkowie. Obecnie nie czuję się zdrowa, jakkolwiek muszę pracować, by wychować dziecko urodzone po strasznych przeżyciach. "

Z resztą polecam stronę:
http://www.banwar1944.eu/index.php

Napisał/a: bendoszka

dorzucam jeszcze jedną, bardzo znaną relację z rzezi na Woli:


"Od roku 1937 mieszkałam wraz z rodziną w Warszawie, przy ul. Wawelberga 18 m. 30. (...)


Do dnia 5 sierpnia przebywałam w piwnicy domu z trojgiem dzieci w wieku lat 11, 6, 3,5 i sama będąc w ostatnim miesiącu ciąży. Tegoż dnia o godzinie 11-12 wkroczyli na podwórko żandarmi niemieccy oraz Ukraińcy, wzywając ludność do natychmiastowego opuszczenia domu. Kiedy mieszkańcy piwnic od strony podwórza wyszli, żandarmi wrzucili do piwnic granaty zapalające. Zapanował popłoch i pośpiech. Nie mając przy sobie męża, który nie powrócił z miasta, ociągałam się z opuszczeniem domu, miałam nadzieję, że pozwolą mi zostać. Musiałam jednak opuścić dom. Wraz z dziećmi i rodziną Gulów wyszłam na ulicę Działdowską. Domy na ulicy już płonęły.
Usiłowałam przejść początkowo w stronę Górczewskiej, ale na ulicy Działdowskiej stało dużo Ukraińców i żandarmów, którzy nie pozwolili mi przejść w tym kierunku, a kazali mi udać się na ulicę Wolską. Droga była ciężka. Na ulicach leżało pełno kabli, drutów, resztek barykad, gumy, trupy.
Domy paliły się po obu stronach ulic. Na ulicy Wolskiej i na ulicy Skierniewickiej wszystkie domy były już spalone. Na rogu Działdowskiej i Wolskiej widziałam pojedyncze trupy młodych mężczyzn w cywilnym ubraniu. Na ulicy Wolskiej podeszłam do grupy osób z naszego domu. Ogółem było nas pod fabryką ponad 500 osób. Z rozmów współtowarzyszy zorientowałam się, że w fabryce zgromadzono mieszkańców domów z ulic Działdowskiej, Płockiej, Sokołowskiej, Staszica, Wolskiej i z ulicy Wawelberga.
Staliśmy przed bramą fabryki "Ursus", położonej przy ulicy Wolskiej nr 55. Fabryka ta stanowi warszawski oddział państwowej fabryki, położonej w miejscowości Ursus pod Warszawą. Przed bramą fabryki czekaliśmy około godziny. Z podwórza fabryki słychać było strzały, błagania i jęki. Do wnętrza fabryki Niemcy wpuszczali, a raczej wpychali, przez bramę od ulicy Wolskiej po sto osób. Chłopiec około lat 12 ujrzawszy przez uchyloną bramę zabitych swoich rodziców i brata dostał wprost szału, zaczął krzyczeć, wzywając matkę i ojca. Niemcy i Ukrańcy bili go i odpychali, gdy usiłował wedrzeć się do środka.
Nie mieliśmy wątpliwości, że na terenie fabryki zabijają, nie wiedzieliśmy, czy wszystkich. Ja trzymałam się z tyłu, stale się wycofując, w nadziei, że kobiety w ciąży przecież nie zabiją. Zostałam wyprowadzona w ostatniej grupie. Na podwórzu fabryki zobaczyłam zwały trupów do wysokości jednego metra. Trupy leżały w kilku miejscach po całej lewej i prawej stronie pierwszego podwórza. Wśród trupów rozpoznałam zabitych sąsiadów i znajomych. Środkiem podwórza wprowadzono nas w głąb do przejścia wąskiego na drugie podwórze. Tu Ukraińcy i żandarmi ustawili nas czwórkami. Mężczyźni szli z rękoma podniesionymi w górę. W grupie prowadzonej było około 20 osób, w tym dużo dzieci lat 10-12, często bez rodziców. Jedną bezwładną staruszkę przez całą drogę niósł na plecach zięć, obok szła jej córka z dwojgiem dzieci 4 i 7 lat Trupy leżały na prawo i na lewo, w różnych pozycjach.
Naszą grupę skierowano w kierunku przejścia między budynkami. Leżały tam już trupy. Gdy pierwsza czwórka dochodziła do miejsca, gdzie leżały trupy, strzelali Niemcy i Ukraińcy w kark od tyłu. Zabici padali, podchodziła następna czwórka, by tak samo zginąć. Bezwładną staruszkę zabito na plecach zięcia, on także zginął. Przy ustawianiu ludzie krzyczeli, błagali lub modlili sie. Ja byłam w ostatniej czwórce. Błagałam otaczających nas Ukraińców, by ratowali dzieci i mnie, któryś z nich zapytał, czy mogę się wykupić. Dałam mu złote trzy pierścienie. Zabrawszy to, chciał mnie wyprowadzić, jednak kierujący ekipą Niemiec - oficer-żandarm, który to zauważył, nie pozwolił i kazał dołączyć mnie do grupy przeznaczonej na rozstrzelanie, zaczęłam go błagać o życie dzieci i moje, mówiłam coś o honorze oficera. Odepchnął mnie jednak, tak że się przewróciłam. Uderzył też i pchnął mego starszego synka wołając "prędzej, prędzej, ty polski bandyto"
W międzyczasie wprowadzono nową partię Polaków. Podeszłam więc w ostatniej czwórce razem z trojgiem dzieci do miejsca egzekucji trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą - rączkę starszego synka. Dzieci szły płacząc i modląc się. Starszy widząc zabitych wołał, że i nas zabiją. W pewnym momencie Ukrainiec stojący za nami strzelił najstarszemu synkowi w tył głowy, następne strzały ugodziły młodsze dzieci i mnie. Przewróciłam się na prawy bok. Strzał oddany do mnie nie był śmiertelny. Kula trafiła w kark z lewej strony i przeszła przez dolną część czaszki wychodząc przez lewy policzek. Dostałam krwotok ciążowy. Wraz z kulą wyplułam kilka zębów. Byłam jednak przytomna i leżąc wśród trupów widziałam prawie wszystko, co się działo dokoła. Obserwowałam dalsze egzekucje. Wprowadzono nową partię mężczyzn, których trupy padały i na mnie. Przywaliły mnie około cztery trupy. Wprowadzono dalszą partię kobiet i dzieci - i tak grupa za grupą rozstrzeliwano aż do późnego wieczora.
Było już ciemno, kiedy egzekucje ustały. W przerwach oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali kosztowności.. Ciała dotykali przez jakieś specjalne szmatki. Mnie samej zdjęto z ręki zegarek, nie zauważyli przy tym, że żyję. W czasie tych okropnych czynności pili wódkę, śpiewali wesołe piosenki, śmieli się. Obok mnie leżał jakiś tęgi, wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce, który długo rzęził. Niemcy oddali pięć strzałów, zanim skonał. W czasie dobijania strzały raniły mi nogę. Leżałam tak przez długi czas w kałuży krwi, przyciśnięta trupami. Myślałam tylko o śmierci, jak długo będę się jeszcze męczyć. W nocy zepchnęłam martwe ciała leżące na mnie.
Następnego dnia egzekucje ustały. Niemcy wpadli tylko kilkakrotnie z psami, biegali po trupach, sprawdzali, czy kto nie żyje. Słyszałam pojedyncze strzały, prawdopodobnie dobijali żyjących. Leżałam tak trzy dni, to jest do poniedziałku (egzekucja odbyła się w sobotę). Trzeciego dnia poczułam, ze dziecko, którego oczekiwałam, żyje. To dodało mi energii i podsunęło myśl o ratunku. Zaczęłam myśleć i badać możliwości ocalenia. Próbując wstać, kilka razy dostałam torsji i zawrotu głowy. Wreszcie na czworakach przeczołgałam się po trupach do muru. Wszędzie leżały trupy, na wysokość co najmniej mojego wzrostu i to na całym podwórzu. Odniosłam wrażenie, że mogło tam być ponad 6000 zabitych.
Z miejsca, na którym leżałam, przeczołgałam się pod mur i stąd szukałam możliwości wydostania się dalej. Droga przejściowa przez pierwsze podwórze, przez które nas wprowadzono, było zawalone trupami. Za bramą słychać było głosy Niemców, musiałam szukać innego wyjścia. Przeczołgałam się na trzecie podwórze, po drabinie przez otwarty lufcik weszłam do hali. W obawie przed Niemcami pozostałam tu całą noc. W nocy tygrysy wyły bezustannie na ulicy Płockiej, samoloty bombardowały. Myślałam, że lada chwila fabryka spłonie wraz z trupami. Nad ranem uciszyło się. Weszłam na okno i na podwórzu zobaczyłam żywego człowieka - mieszkankę naszego domu Zofię Staworzyńską. Połączyłam się z nią.
Przyczogał się do nas jakiś niedobity mężczyzna w wieku około 60 lat z wybitym okiem, którego nazwiska nie znam. Po długim szukaniu i wielu próbach wydostania się odkryliśmy wyjście od ulicy Skierniewickiej i tamtędy wraz z ob. Staworzyńską opuściłyśmy fabrykę. Mężczyzna słysząc głosy Ukraińców, został. Wyszłyśmy na ulicę Skierniewicką, chcąc się udać na przedmieście Czyste, gdzie znajdował się szpital. Ukraińcy stali na ulicy Wolskiej i początkowo nie zorientowali się, skąd idziemy. Zatrzymali nas i pomimo próśb i błagań, by nas puścili do szpitala jako ranne, popędzili nas w kierunku Woli, zabierając po drodze coraz więcej osób.
Niedaleko kościoła św. Stanisława rozdzielono grupę młodych i starych. Grupę młodych mężczyzn i kobiet wprowadzono do jakiegoś zburzonego domu, skąd po chwili doszły odgłosy strzałów. Przypuszczam, iż odbyła się tam egzekucja. Resztę w tej grupie i mnie popędzono do kościoła św. Wojciecha przy ulicy Wolskiej. Po drodze widziałam leżące na jezdni i na chodnikach trupy i części ciała. Grupy Polaków pod strażą uprzątały trupy. Stojący przed kościołem oficerowie niemieccy przyjęli nas popychaniem, biciem i kopaniem. Kościół był już zapełniony ludnością Warszawy z różnych dzielnic. Leżałam przez parę dni przy głównym ołtarzu. Żadnej pomocy nie udzielono. Jedynie współtowarzysze niedoli podali mi tylko trochę wody. Po dwóch dniach zostałam przewieziona furmanką z ciężko rannymi lub chorymi do obozu przejściowego w Pruszkowie, stąd do szpitali w Komorowie i Leśnej Podkowie. Obecnie nie czuję się zdrowa, jakkolwiek muszę pracować, by wychować dziecko urodzone po strasznych przeżyciach. "


Z resztą polecam stronę:
http://www.banwar1944.eu/index.php



Bardzo ciekawe. Dziękuję.

"Odpowiadaj dobrem na zło, a zniszczysz w podłym człowieku zadowolenie ze zła." Lew Tołstoj

Napisał/a: Turon

Tak nawiasem, drzewiey wymądrzali się różni mądralowie, że Ukraińcy w Powstaniu to mit. Tymczasem znaleziono ich całkiem sporo, łącznie z garścią striłców z SS-Galizien (choć sama dywizja Galizien jako taka w Powstaniu nie walczyła, ofkoz).

Przypomina mi się fragment upowskiej piosenki zacytowanej w "Naszym Dzienniku" przed paroma laty w artykule o rzezi na Woli, który mniej więcej brzmiał (z pamięci:-P): hej nacjonalisty hej zniszczym krwawu Moskwu i Warszawu...

Agni Parthene despina...

Podbiję. Może ktoś jeszcze nie czytał, a warto.

"Odpowiadaj dobrem na zło, a zniszczysz w podłym człowieku zadowolenie ze zła." Lew Tołstoj

@Tabula Rasa

no niby tak, niby chca. ale czy Polacy? Braun twierdzi, ze jestesmy narodem z resztek i nic tak tego nie uzmyslawia jak PW.
a to nie byl ani poczatek ani koniec bolesci.

czy mozna miec pretensje do Narodu bez glowy?
chyba tylko do Boga, ze taka danina krwi na nic...

"Na front jezdzilo sie tramwajem 18ka, do Stalowej i tam juz gwizdaly kule..." Jozef Hartowski, uczestnik Bitwy Warszawskiej

up!

Copyright © 2011 Rebelya.pl Wszelkie prawa zastrzeżone.